Temperatura rośnie, a wraz z nią apetyty na coś nowego, lekkiego i świeżego. Zatem gdy spotkaliśmy się w komplecie w centrum i padło pytanie: to gdzie byśmy poszli na lunch? Odpowiedź mogła być tylko jedna: do nowego Dinette oczywiście!
Tutaj trzeba nadmienić, że Dinette w Sky Tower jest jedną z ulubionych miejscówek Pani Łasuchowej. Ja z kolei bliżej zapoznałam się z Di, gdzie pokochałam śniadania i doskonałą kawę. Do nowego lokalu tej marki szliśmy więc z jak najbardziej pozytywnym nastawieniem, ale także z wysokimi oczekiwaniami.
Dinette ma przede wszystkim doskonałą lokalizację. Zajmuje większą część parteru zmodernizowanej kamienicy naprzeciwko Opery. Warto wspomnieć, że tak jak w Sky Tower mamy do czynienia z dwoma lokalami: obiadowo – lunchową Dinette i śniadaniowo – kawową Di. Ten podział może mylić, zwłaszcza, że jest to jedno pomieszczenie, ale o tym za chwilę.
Przywitała nas kelnerka i brak wolnych stolików. Na szczęście udało się wygospodarować cztery miejsca przy dużym, wspólnym stole. Wystrój jest świetny. Jeśli ktoś był w Sky Tower, wie czego się spodziewać: nowoczesne wnętrze w jasnym drewnie, organiczne kształty mebli, a nad stołem „ławica” lampek z mlecznego szkła. Nowością są elementy w kolorze turkusu nad barem. Byłam całkowicie zachwycona, gdy okazało się, że nawet „gałki” na lustrzanych drzwiach do toalet są wykonane z oszlifowanych w obłe kształty kawałków drewna – widać tu dużą spójność i dbałość o każdy detal. Duże witryny zapewniają mnóstwo światła, a podział na dwie strefy (Di i Dinette) widać jedynie w zmianie mebli i menu leżących na stole.
Po otrzymaniu kart dłuższą chwilę debatowaliśmy nad zamówieniem. Menu jest krótkie, ale opisane w nim potrawy brzmią tak apetycznie, że mieliśmy ochotę spróbować wszystkiego! W końcu wybraliśmy cztery dania oraz chłodnik, a także lemoniady do picia.
Tu pierwsze zaskoczenie – w karcie Dinette jest bardzo niewiele napojów – głownie alkohole i kawa. By dostać coś innego trzeba pofatygować się po menu Di, gdzie można wybierać spośród lemoniady, soków i koktajli. Wszystko fajnie, tylko że obsługująca nas kelnerka poinformowała, że napoje z karty Di trzeba zamówi osobiście przy barze Di, w którym obowiązuje samoobsługa… Oczywiście to nie jest duży problem, ale jednak wprowadza lekki chaos i zdziwienie. (Edit: dowiedzieliśmy się, że ta kwestia została już rozwiązana i dania z Di można bez problemu zamawiać u kelnerek).
W lokalu było sporo gości, ale czas oczekiwania umiliły nam małe „czekadełka” – bób w dressingu ziołowym z chlebową kruszonką. Bardzo sympatyczna i smaczna przystawka na zaostrzenie apetytu.
W międzyczasie na stole pojawiły się lemoniady (klasyczna, pomarańczowa i grapefruitowa, 7 PLN każda). Co tu dużo mówić – były doskonałe! Smaki pochodziły z owoców, a z nie syropu, napoje nie były przesłodzone, całość wieńczyła spora ilość mięty. Za ten smak jestem w stanie wybaczyć zamieszanie przy zamawianiu :)
Co warto zauważyć już na tym etapie – obsługa jest bardzo kompetentna, mimo dziwnych zwyczajów na poziomie organizacyjnym. Kelnerka znała kartę, potrafiła wiele powiedzieć o daniach, uzasadnić decyzje kucharzy co do składników, a także zadbała o to, aby dania pojawiły się w odpowiedniej kolejności. Na początek Pan Łasuch otrzymał ciekawie podany chłodnik migdałowy (15 PLN). Otóż na stole pojawił się osobno talerz z elementami „stałymi” chłodnika i osobno dzbanuszek z częścią płynną. Bardzo interaktywny sposób podania zupy :) Chłodnik był smaczny, dobrane składniki dobrze ze sobą grały, zaskoczeniem były świetnie pasujące do buraczków winogrona. Rozczarowaniem był niemal niewyczuwalny migdałowy smak. Wielkość porcji jest raczej degustacyjna.
Reszta dań pojawiła się na stole dosłownie równocześnie – bardzo duży plus dla obsługi. Ja skusiłam się na tatara, Pan Łasuch wybrał kurczaka kukurydzianego, Pani Łasuchowa otrzymała wiosenne tabboulech, zaś nasza koleżanka zielone risotto. Dania pozostawiły po sobie mieszane uczucia. Na początek podanie – tu nie ma żadnych wątpliwości, kucharze z Dinette to mistrzowie. Każde danie było dopracowane w najmniejszym szczególe nawet zastawa była dobrana do dania! A jeśli chodzi o smak…
Zacznijmy od mojego tatara ze szczypiorkiem i prażonym sezamem podawanego z masłem miso i grzankami (24 PLN). Byłam bardzo zadowolona ze swojego wyboru, porcja była akuratna i bardzo apetycznie podana. Mięso było posiekane (!!!) w dość duże kostki, delikatnie przyprawione. Zauważyliście coś? Brak tu charakterystycznych dodatków – pikli, cebulki czy nawet żółtka. W rozmowie z kelnerką dowiedziałam się, że to celowy zabieg kucharzy, którzy chcieli postawić na smak samego mięsa. Mam co do tego mieszane uczucia – z jednej strony faktycznie, mięso było świetne, bardzo dobrej jakości, ale naprawdę brakowało mi w tym daniu czegoś kwaskowego. Może to kwestia przyzwyczajenia? Jako dodatek podano ciekawe masło miso, które miało przyjemny słony smak z nutką umami. Do masła dostałam grzaneczki grubości listków (do dziś się zastanawiam, jak udało się pokroić tak cienko chleb?). Grzanki były bardzo chrupkie, dobrze kontrastujące z konsystencją mięsa, ale równocześnie tak delikatne, że nabranie na nie masła lub ich posmarowanie graniczyło z cudem – w palach zostawały okruszki. Z mojej strony duży plus za jakość składników i sposób podania, ale jednak nie jestem pewna, czy warto tak daleko uciekać od klasyki.
Pani Łasuchowa wybrała „wiosenne tabboulech” (25 PLN). Była to wariacja na temat libańskiej sałatki zawierająca kaszę gryczaną, fasolkę szparagową, bób, groszek i inne wiosenne składniki, w tym siedmiolatkę (ten składnik musieliśmy „wygooglać” – jest to warzywo podobne do szczypiorku, ale łagodniejsze w smaku) oraz orzechy. Pani Łasuchowa chwaliła świeże, smaczne składniki, dobrze doprawioną kaszę i charakterystyczny dla tego dania dodatek mięty i orzechów. Minusem było to, że na talerzu znalazła się mieszanka składników, które funkcjonowały trochę obok siebie. Brakowało jakiejś myśli przewodniej, może dressingu, który by wszystko spiął w jedną całość.
Pan Łasuch zdecydował się na najbardziej obiadowe danie, czyli pierś z kurczaka kukurydzianego z ziemniakami confit, warzywami sezonowymi, kuskusem z brokułu i pomarańczami (36 PLN). Było to najdroższe, ale też najbardziej sycące danie ze wszystkich, porcja była naprawdę słuszna i Pan Łasuch najadł się do syta. Mięso z kurczaka było soczyste i idealnie miękkie, świetnie zgrane z sosem. Bardzo ciekawy był kuskus z brokułu, a dodatek pomarańczy dodawał świeżości i niezbędnego kontrastu sałatce. Jedynie ziemniaki były… niewidoczne i to niemal dosłownie. Zapytany o ziemniaki Pan Łasuch zdziwił się, bo ich nie zauważył. Może to kwestia doskonałego kurczaka, albo tak idealnej harmonii dania, a może roztargnienia pana Łasucha – sami zdecydujcie ;)
Na koniec zostawiłam zielone risotto naszej koleżanki (28 PLN). Muszę coś wyznać – nie przepadam za risotto, więc nie jestem pewnie obiektywna. Danie zawierało ryż carnaroli, zielone warzywa, w tym szpinak, puree cytrynowe i parmezan. W konsystencji było to… no risotto. Twardawy ryż (według Pani Łasuchowej zbyt twardy) w zielonym sosie. Smak był fajny, bardzo dobrze na tle innych warzyw wypadał słodki, młody groszek, kontrastujące z ryżem puree cytrynowe i ciekawie podane szparagi. Jednak, jak to risotto, danie jest dość zapychające i mdłe – nawet nie za dużą porcję ciężko zjeść na raz. Risotto nie zdobyło mojego serca, ale nasza znajoma była całkiem zadowolona ze swojego wyboru.
Za napoje, chłodnik i dania dla czterech osób zapłaciliśmy 157 PLN. Trzeba docenić świetną lokalizację i wystrój lokalu, profesjonalną obsługę, wysokiej jakości składniki i estetyczne podanie potraw. Jeśli wydaje wam się, że mieliśmy dużo zastrzeżeń do dań, to jest to wynikiem zawieszenia poprzeczki wyjątkowo wysoko. Dinette to zdecydowanie miejsce z klasą, dla smakoszy, w związku z tym i wymagania rosną. Trzeba także wziąć pod uwagę, że lokal jest dość nowy. Na pewno polecamy Dinette na smaczny, nieśpieszny lunch (tak wspaniałym jedzeniem wręcz nie wypada się nie delektować) lub obiad. Atmosfera jest bardzo miła – w lokalu nie ma ani krztyny zadęcia czy snobizmu. Klasa wyraża się w podejściu do klienta i dbałości o szczegóły zarówno dań, jak i wystroju. Na pewno wrócimy do Dinette, zwłaszcza że niedługo zmienia się menu. Będziemy raportować, czy nowe Dnette dorośnie do legendy starszej siostry ze Sky Tower.
Tymczasem – dajcie znać w komentarzach, co sądzicie o Di i Dinette? Zwłaszcza ciekawi nas wasza opinia o podziale jednego lokalu na dwa – u nas wywołało to krótką, ale ożywioną dyskusję :) No i czekamy także na wasze sugestie – gdzie powinniśmy pójść następnym razem? W planach mamy pizzerię Niezły Dym (dosłownie naprzeciwko Dinette), ale może jest jakiś lokal, o którym chcielibyście poczytać? Czekamy na opinie i polecenia :)
Dinette
pl. Teatralny 8, Wrocław
http://dinette.pl/
http://www.facebook.com/dinettepl