Początek listopada rozpieszczał nas piękną pogodą, ale czwartkowe popołudnie było już pochmurne i trochę przygnębiające. Żeby poprawić sobie nastrój i rozgrzać zziębnięte kończyny postanowiłyśmy razem z Panią Łasuchową pójść na kawę, ale puste brzuchy domagały się czegoś konkretniejszego niż crossaint. Jako Samozwańcza Specialistka od Kuchni Dalekiego Wschodu nie mogłam zaproponować nic innego, jak tajską restaurację o sympatycznej nazwie PhaThaThai.
PhaThaThai mieści się na ul. Więziennej, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno można było zjeść belgijskie frytki. Restauracja to w zasadzie określenie nieco na wyrost. Knajpka jest malutka, przeznaczona raczej na szybkie posiłki niż na dłuższe delektowanie się smakiem. A szkoda, bo jest czym się delektować!
Wnętrze jest małe, urządzone prosto i funkcjonalnie, kuchnia jest oddzielona od sali jedynie szybą, co optycznie powiększa przestrzeń. W lokalu jest dosłownie kilka stolików. Większość miejsc było zajętych (dobry znak!), zatem zajęłyśmy krzesła przy małym barze z widokiem na kuchnię. Dobrze się złożyło, gdyż była to świetna miejscówka, by przez szybę obserwować krzątających się Kucharzy. A było co obserwować, bo przygotowanie dań z woka to umiejętne łączenie wody i ognia, który często efektownie buchał nad naczyniami. Warto zwrócić uwagę na jedną rzecz – mimo połączonej z salą kuchni, małej przestrzeni i ciągłego smażenia potraw, w lokalu nie czuć było charakterystycznego zapachu, który ja nazywam „smażeliną”. Podejrzewam, że zasługa spada na ogromny wyciąg nad kuchenką. Dobrze pomyślane!
Ale przejdźmy do jedzenia! Karta dań jest krótka i dość… Prowizoryczna. Wydrukowane na zwykłym papierze menu było mocno sfatygowane i jak podejrzewam stanowi ono tymczasowe rozwiązanie. Lista potraw jest bardzo krótka, ale stanowi esencję popularnej tajskiej kuchni. Dominują dania z woka, curry, są też tajskie zupy i przystawki oraz jeden, samotny deser. Co ciekawe w karcie nie ma napojów. Dojrzałam za ladą lodówkę, więc są w ofercie. Podejrzewam, że trzeba o nie po prostu zapytać.
Zaczęłyśmy od przystawek: springrollsów (czyli sajgonek) (10 PLN za 3 szt+sos) oraz zupy Tom ka w wersji z kurczakiem (12 PLN za kubeczek). Dania zostały przygotowane błyskawiczne – przystawki i dania główne pojawiły się na stole jedno po drukiem w ciągu kilku minut. Dobrze, że przez szybę widać było cały proces przygotowania potraw, bo mogłabym podejrzewać, że dostałam gotowca!
Cóż mogę powiedzieć – oba wybory były trafione! Springrollsy były jednymi z najsmaczniejszych, jakie jadłam. Chrupiące, świeżo smażone, pełne smakowicie pikantnego farszu. Sos słodko-kwaśny to standard, ale dobrze dopełniał smak saigonek.
>
Zupa Tom Ka w niczym im nie ustępowała. Esencjonalna, aksamitna w konsystencji, ze słuszną ilością kurczaka, warzyw i grzybów shitake. Wyczuwalny, cytrusowy smak (pochodzący z liści kafiru, a nie trawy cytrynowej, jak nam się wcześniej wydawało) dopełniał świetnej kompozycji. Kubeczek wydaje się niewielki, ale w połączeniu z daniem głównym stanowi całkiem porządny posiłek.
No i wreszcie przyszedł czas na dania główne. Pojawiły się na naszym stoliku niemal równo z przystawkami. Na moim talerzu wylądowało danie o nazwie Suki Yaki w wersji z owocami morza (22 PLN), a Pani Łasuchowa wybrała klasyczne Phad Thai z kurczaiem (18 PLN) – i każda z nas była zadowolona!
Trzeba tutaj zaznaczyć, że danie, które otrzymałam z prawdziwym Suki Yaki wspólną ma tylko nazwę. Oryginalne Suki Yaki to pochodzące z Chin danie spopularyzowane w Tajlandii w latach 50. To trochę połączenie rosołu z fondant – poszczególne składniki są podawane na surowo. Każdy z uczestniczących w posiłku chwyta pałeczkami interesujący go kąsek i zanurza na chwilę w garnku z gotującym się bulionem, po czym macza w specjalnym sosie suki. Oczywiście każde miasto, a nawet każda restauracja ma swój specjalny przepis na suki i listę dodatków. Potrawa, którą dostałam była bardziej zbliżona do japońskiej wersji suki yaki, która jednak wciąż mocniej przypomina zupę ze smażonym jajkiem niż dane z makaronem.
Zatem musimy uznać, że mamy do czynienia z wariacją na temat suki yaki, a nie oryginalnym daniem. Czy jest to rozczarowujące? Może trochę. Danie było przepyszne, posiadało zacną ilość tytułowych owoców morza – krewetek (średniego rozmiaru), kalmarów i małży. Do tego klasyczne warzywka i akuratnie pikantny sos. Smaki bardzo fajnie się komponowały, pikantny sos, słodkawe warzywa, delikatny makaron i jajko oraz słonawe owoce morza świetnie się nawzajem uzupełniały. Całość zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i gdyby danie nie nazywało się Suki Yaki, tylko „makaron po tajsku z owocami morza i jajkiem” nie miałabym absolutnie żadnych zastrzeżeń.
Danie Pani Łasuchowej było nieco łagodniejsze w smaku i bardziej odpowiadało swojej nazwie.
Phad Thai to klasyczne danie uliczne, o dość krótkiej, ale interesującej historii – otóż jedzenie Phad Thai swego czasu było w Tajlandii (wówczas jeszcze Syjamie) sprawą polityczną! Pod koniec lat 30’ i na początku 40’ premier Tajlandii Phibun chciał jak najbardziej uniezależnić państwo od wpływów chińskich i pobudzić w Tajach „patriotyzm ekonomiczny” już na poziomie ulicy. Osiągnął to między innymi poprzez ograniczenie importu zboża i zbożowych noodli z Chin. Czym je zastąpić? Oczywiście makaronem ryżowym! Smażone na woku noodle ryżowe szybko stały się bardzo popularnym, szybkim daniem i jednym z symboli Tajlandii i tajskiej kuchni.
Phad Thai serwowany we Wrocławiu smakuje na pewno inaczej, niż na ulicy w Bankoku, ale nie znaczy to, że jest gorszy! Danie Pani Łasuchowej było bardzo smaczne. Obie nas zachwycił absolutnie idealny makaron ryżowy – dość gruby, nie za twardy, nie za miękki – idealnie sprężysty. Do tego przyzwoita ilość marynowanego kurczaka, grzybków shitake i warzyw skąpana w bardzo przyjemnym, aromatycznym sosie. Smaku całości dodawała świeża kolendra.
Jak widać, smaki w PhaThaThai, choć nie idealnie tajskie bardzo nam pasowały. Dania były przygotowane na świeżo, bardzo dobrze przyprawie i podane w ekspresowym tempie. Ciut gorzej z ich prezencją. Co tu dużo mówić – kartonowe tacki, papierowe kubeczki i plastikowe sztućce trochę odbierają miejscu klimatu. Oczywiście, to kwestia bardzo niewielkiego lokalu, no i koniec końców, przygotowywane tu dania to jednak typowy (choć wschodni) fast food, jednak ceny nie należą do najniższych i podświadomie oczekuje się czegoś porządniejszego. No i porcje mogłyby być odrobionę większe – obecnie jak dla mnie (a jem zupełnie średnie ilości jedzenia) wielkości potraw były „wystarczające”, ale nic ponad to.
PhaThaThai dopiero zaczyna i widać przestrzeń do poprawek – od nieco prowizorycznej formy menu aż po dopracowanie jego zawartości – ale jest to zdecydowanie godna polecenia opcja na szybki i bardzo smaczny posiłek. Ja na pewno do PhaThaThai jeszcze wrócę, aby wypróbować pozostałe dania z karty i popodglądać szefa kuchni przy pracy.
PhaThaThai
ul. Więzienna 5, Wrocław
http://www.facebook.com/phathathai