W słoneczną październikową sobotę razem z Panią Łasuchową wybrałyśmy się na Wrocławskie Targi Sztuki Użytkowej Kontury w Browarze Mieszczańskim. Spacerując pośród pięknych (zawsze) i użytecznych (czasami) przedmiotów, popijając kawę Czarny Deszcz cieszyłyśmy się, że w Browarze tyle się dzieje i nie podzielił on losów innych industrialnych budynków we Wrocławiu (rzeźnia, cukrownia…), a wręcz przeciwnie – tętni w nim życie.
Dobry design musi zaostrzać apetyt, bo szybko zgłodniałyśmy. Przy Browarze parkowało kilka foodtrucków, jednak my miałyśmy tego dnia inne plany. Jak na samozwańczą specjalistkę od orientalnych smaków przystało, zaproponowałam pobliską tajską restaurację Woo To Go. Miejsce wybrałam nieprzypadkowo – jakiś czas temu miałam okazję skosztować kilku dań z Woo, które zrobiły na mnie niezłe wrażenie. Z nadzieją na kolejne smakołyki udałyśmy się do restauracji zlokalizowanej przy ulicy Hubskiej 24b.
Sam lokalik jest raczej nieduży, mieści się w nim kilka różnej wielkości stolików. Spora część klientów zamawia dania na wynos lub na telefon. Wystrój jest ciekawy, stylizowany na wschodnie klimaty, ale bardziej w gatunku orientalnego i lekko kiczowatego przepychu (dużo czerwieni i złotej farby na ścianach ;) niż japońskiego minimalizmu. Ogólnie Woo robi całkiem przyjemne, przytulne wrażenie.
Po zajęciu miejsc przystąpiłyśmy do studiowania menu. Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to kolejny „chińczyk”. Do wyboru mamy dania z woka, tradycyjne i regionalne dania tajskie o długich nazwach (np.Kong Phad Prik Thai Dam), a także kilka wersji curry. Do tego oczywiście napoje, zupy, przystawki i desery
Wybór z dość obszernego menu pełnego obcych nazw ułatwiały dokładne opisy, które pozwalały się zorientować w zawartości dania. Niemal każda potrawa jest oferowana w wersji z różnymi mięsami, owocami morza lub tofu i to od tego dodatku zależy jej cena. Ceny za dania główne wahają się od 18 PLN (z tofu) do 28 PLN (z krewetkami).
Po krótkiej naradzie wybrałyśmy pozycje. Jako że byłyśmy bardzo głodne, zaczęłyśmy od przystawek i zupy. Pani Łasuchowa wybrała łagodną zupę Tom Ka na mleku kokosowym z kurczakiem (13 PLN), natomiast ja zdecydowałam się na krewetki w tempurze (6 sztuk za 14 PLN). Do tego dobrałyśmy napoje: aloesowy (8 PLN) i tajski z zielonej herbaty z miodem (8 PLN) oraz dania główne.
Najpierw na naszym stoliku pojawiły się napoje. Trochę rozczarowująco, bo w butelkach, a nie w szklankach czy karafkach. Dzięki butelkom można było się przekonać, że egzotyczna herbata z miodem jest faktycznie importowana z Tajlandii. Niestety, była wręcz nieznośnie słodka. Napój aloesowy (również importowany) nie odbiegał smakiem i jakością od tych dostępnych w sklepach. Mimo wszystko- plus za oryginalne napoje.
Niedługo potem na stole pojawiła się zupa i krewetki. Zupa Pani Łasuchowej zaprezentowała się pysznie. Wyraźnie wyczuwalna, cytrusowa nuta (spekulujemy, że pochodziła ona z trawy cytrynowej), aksamitna konsystencja (zasługa mleka kokosowego) oraz bogactwo innych składników sprawiły, że Tom Ka spotkała się z naszą zdecydowaną aprobatą.
Nieco gorzej poradziły sobie krewetki w tempurze. 6 dorodnych głowonogów prezentowało się na talerzu wspaniale, problem w tym… że nie były w tempurze. Tempura to ciasto o konsystencji mieszanki naleśnikowej, które robi się z lodowatej wody, jajka i mąki ryżowej. Jest ono zazwyczaj bardzo lekkie, ma „listkowaną” konsystencję i jasny kolor. Ciasto, w którym były krewetki przypominało bardziej japońską panierkę panko (przygotowywaną z kruszonego chleba, trochę jak nasza bułka tarta). Może to była tajska odmiana tempury? Krewetki były mimo wszystko bardzo smaczne. Podany do nich sos słodko-kwaśny dobrze podkreślał smak owoców morza, choć nie był zbyt oryginalny.
Po dłuższej chwili na stół wjechały dania główne. Pani Łasuchowa wybrała Phanaeng Curry (zgodnie z opisem: mix papryk, zielony groszek, brokuły, fasolka, liście kafiru i mleko kokosowe) w opcji z kurczakiem, a ja zdecydowałam się na danie z woka kokosowo-ziołowe (kukurydza, cebula, bambus, brokuły w mleku kokosowym i ziołach) w wersji z kalmarami. Danie Pani Łasuchowej było oznaczone 2 papryczkami, zaś moje było łagodne. Oba dania w cenie 25 PLN.
Przede wszystkim- plus za bardzo estetyczne podanie! Oba dania wyglądały świetnie przyozdobione długim liściem bananowca. W skład Phanaeng wchodziło curry oraz kopczyk ryżu jaśminowego i sałatka. Pani Łasuchowa oceniła curry jako bardzo smaczne i akuratnie ostre. Jedynie sałatce brakowało polotu. Ot, porcja kapusty i innych warzyw posypana sezamem.
Ja niestety się rozczarowałam – nie dlatego, że moje danie było niedobre, tutaj zawinił raczej mój wybór. Zgodnie z opisem w karcie, danie było łagodne, jak dla mnie aż za bardzo. Delikatny makaron mie w połączeniu z mlekiem kokosowym sprawiały, że danie było aksamitne, ale też troszeczkę mdłe. Wyraźnie wyczuwalne zioła i spora ilość dodatków sprawiały, że zjadłam je ze smakiem, ale czegoś mi brakowało. Chyba po prostu pikanterii, którą kojarzę z kuchnią tajską. Wygląda na to, że dania, które nie posiadają w menu ani jednej papryczki są naprawdę bardzo łagodne. Z tego względu, chyba warto skusić się jednak na chociaż jedno-papryczkowe danie, tak aby poczuć, choć odrobinę tajskiej pikanterii.
Obsługa była na przyzwoitym poziomie – Pani wiedziała, co jest czym w menu, sprawnie podawała dania w odpowiedniej kolejności. Sam lokal był czysty i estetyczny.
Za bardzo obfity posiłek dla dwóch osób razem z napojami zapłaciłyśmy 93 PLN. To dość spora kwota, na tle innych restauracji z daniami orientalnymi jest to raczej górna półka. Mam mieszane uczucia, co do Woo To Go. Z jednej strony wszystko było smaczne, ale jednak tu i tam czegoś brakowało. Na pewno dam restauracji jeszcze jedną szansę, zwłaszcza że dojrzałam w menu pozycje, które wyglądają na warte wypróbowania, ale tym razem wyszłam z Woo To Go z lekkim (smakowym) niedosytem.
Woo To Go
ul. Hubska 74b, Wrocław
http://wootogohubska.pl/
http://www.facebook.com/WooToGo